„Wtedy jest prawdziwy survival, mamy tylko swój umysł i zero sprzętu” - Wywiad z Markiem Maćkowiakiem, założycielem CREX Adventure Group

Pasja może stanowić fragment życia, ale również może stać się drogowskazem nadającym sens całości. Marek Maćkowiak, survivalowiec i założyciel CREX Adventure Group to osoba, która dzieli się swoją miłością do outdooru z innymi ludźmi. Gdy realizuje swoje cele, rozwija nie tylko własny charakter, ale kształtuje również innych. Mimo dużych osiągnięć jest niezwykle skromny. Z łatwością pokonuje trasę 100 km, a obecnie razem z grupą CREX przygotowuje się do wyjazdu na Ukrainę, gdzie w Karpatach spędzi 7 dni bez kontaktu z cywilizacją.
Joanna Rassmus: Zajmujesz się szeroko rozumianą aktywnością w terenie – zaczynając od wypraw survivalowych, przez wędrówki, objazdy rowerowe, skałki i morsowanie, a kończąc na ultramaratonach czy Biegu Rzeźnika. Pomimo sporej aktywności, to jednak mało o Tobie w mediach – to Twój wybór?
Marek Maćkowiak: Specjalnej presji na bycie w mediach nigdy nie było, ale też nie było unikania. To chyba zbieg okoliczności. Były jakieś wzmianki w lokalnych gazetach, a do tego mieliśmy też swoje 5 minut w TV. Może media dopiero nas zauważą ;) Jedno jest pewne – chcemy gromadzić więcej zapaleńców, więc media mogą nam w tym pomóc.
JR: Po Twoim trybie życia widać, że jesteś uzależniony od kontaktu z naturą. Co sprawiło, że outdoor stał się Twoją, zaryzykuje powiedzenie, „miłością życia”?
MM: Wychowałem się na wsi, więc teoretycznie było dość blisko natury, później szkoła, przeprowadzka do miasta i po kilku latach zauważyłem, że wpadłem w typowy wir pracy, pędu itd. Zacząłem trenować systemy walki, szukałem wyzwań w airsofcie, równolegle zainteresowała mnie sztuka survivalu. Podczas jednego z wypadów miałem kontakt z wilkami i wtedy nastąpiła fascynacja nimi, a w efekcie działalność na rzecz SDN "Wilk". W następnych wypadach poznawałem kolejne gatunki lokalnych zwierząt i tak to się zaczęło.
Zdjęcia Marka możecie zobaczyć pod poniższymi linkami:
JR: Opowiesz nam o swoich pierwszych wrażeniach po spotkaniu z wilkami?
MM: Pierwsze spotkanie z wilkiem... Nie było ciekawe, bo widziałem go z daleka, jak się skradał po łące. Najciekawsze było te, gdzie stanąłem o świcie na ścieżce zwierząt; wprost twarzą twarz z wilkiem. Staliśmy i patrzyliśmy sobie dosłownie w oczy. Miałem aparat, ale nawet mi na myśl nie przyszło, żeby go wtedy użyć, po kilku sekundach wilk zniknął w paprociach, później jeszcze obszedł i popatrzył na nas z tyłu. Był też wtedy ze mną kolega. Uwierz, prawdziwa magia przy wschodzie słońca; to było prawdziwe spotkanie oko w oko. Spotykałem wilki wiele razy ale takiego spotkania już nie było. Nawet jak przechodziła przede mną cała wataha i każdy z osobna patrzył w moim kierunku, to emocje było olbrzymie, ale nie było tego niezwykłego kontaktu.
Pełna relacja ze spotkania z wilkami w Puszczy Bydgoskiej TUTAJ.
JR: Gdybyś miał zdecydować, co jest bliższe Twojemu sercu, a może umysłowi – samotny survival, działalność na rzecz natury czy wspólne wyprawy ze znajomymi, to co byś wybrał?
MM: Samotne działanie jest dobre i niekiedy go potrzebuję, jednak działanie w grupie to jest coś, bez czego trudno się obejść. Samotność na stałe nie jest dla mnie. Wybieram więc wędrówki i wypady ze znajomymi.
JR: Wyprawy, które organizujesz czy, w których bierzesz udział, są dla Ciebie sposobem na spędzanie czasu wolnego czy może czymś więcej?
MM: Dużo mógłbym powiedzieć o naszych wypadach. Na pewno to coś więcej niż tylko spędzanie wolnego czasu. Uczymy się nie tylko tego, jak przetrwać, ale jak wspierać siebie, motywować, pokonywać własne bariery i myśleć nieszablonowo. Przypomniała mi się właśnie historia, gdzie podczas jednego wypadu mieliśmy okazję wykazać się kreatywnością i wykonać obuwie zastępcze. Jeden z uczestników miał olbrzymie problemy z otarciami na piętach. Nie pomagały już ani plastry zwykłe, ani żelowe. Można było iść dalej na boso, ale ziemia była tak zimna, że po chwili stopy bardzo marzły. Znaleźliśmy w lesie puste butelki PET (niestety można ich znaleźć w lesie sporo, tak samo, jak i puszek po piwie) i z nich wykonaliśmy sandały na wzór tych noszonych przez Indian Tarahumara. Udało się w nich dojść brakujące kilkanaście kilometrów i problem został rozwiązany :)
JR: Na chwilę odejdźmy od tematu wypraw. Zauważyłam, że robisz własne noże – skąd takie zainteresowanie? Nowe wyzwanie czy może chęć stworzenia jakieś własnej marki i zostawienia czegoś materialnego potomnym?
MM: Noże robię faktycznie, ale nie od podstaw. Kupuję gotowe klingi i robię rękojeści oraz pochewki ze skóry lub kydexu. Nóż zawsze kojarzył mi się z czymś pożytecznym, bardzo przydatnym. Jest w tym jakaś magia. Jeżeli robię nóż to dla kogoś znajomego, najczęściej w prezencie. Taki nóż później fajnie widzieć w terenie. Jest z tego satysfakcja. Pewnie dla potomnych coś z tego przetrwa też.
JR: Właśnie, à propos satysfakcji i osiągnięć. W swoim życiu przebyłeś dużo kilometrów i zapewne w Twoim domu znajdzie się sporo medali za osiągnięcia, jednak czy to one są dla Ciebie największym wyróżnieniem?
MM: Kilometrów przebyłem sporo i nadal dokładam. Nigdy nie startowałem dla medali. Mam ich kilka, ale faktycznie dużo kosztowało zdobycie ich. Jest to świetna pamiątka np. medale za ukończenie Ekstremalnego Rajdu na Orientację "Harpagan". Za tym wszystkim idzie chyba największa nauka pokory i siły woli w moim życiu. Większą satysfakcję daje jednak to, że mam jakieś doświadczenie, którym mogę się teraz dzielić z innymi.
JR: Pewnie każda wyprawa kosztuje Cię trochę zdrowia i tego psychicznego, i fizycznego. Zdarzyło się Tobie, że byłeś już na takim poziomie zmęczenia, że miałeś halucynacje lub przewidzenia?
MM: Długie marsze powyżej 50 km faktycznie mogą skutkować kontuzjami. Co do zdrowia psychicznego to chyba jednak bardziej umacniają i budują wiarę w siebie. Z halucynacjami miałem kilka doświadczeń. Na początku występowały nawet przy marszu nocnym na 60 km. To dziwne uczucie, bo widzimy coś, co nagle okazuje się np. krzakiem. Ja widziałem wilka, rzucającą się na mnie kałamarnicę, wisielca... Inni w podobnych sytuacjach widywali całe domy z ogrodami, czające się za drzewami osoby itp. Teraz nie za bardzo mogę się doprowadzać do tego stanu, więc pewnie zostaną mi tylko wspomnienia o tym. Z drugiej strony okazuje się, że mogę przejść 100 km marszem i nie doprowadza mnie to nawet w połowie do takich sytuacji, jak kiedyś 50 km czy nawet tylko 30 km.
JR: W mojej głowie 30 km przejechania rowerem to całkiem spory sukces. A Ty 100 km przeszedłeś pieszo… Wyczyn! Jednak nie o mnie. Pokonanie 100 km po raz pierwszy miało swoje wzloty i upadki. Gdy przychodziły trudne momenty, pojawiała się w Twojej głowie myśl „mam już dość, nie idę dalej, nie dam rady”?
MM: Podczas takich walk sztuką jest właśnie radzenie sobie z takimi myślami. Trzeba je izolować gdzieś głęboko w głowie. Tak samo jak ból mięśni, ścięgien, bez którego nie da się tego zrobić. Pod koniec takich wyzwań często pojawiają się myśli typu „to ostatni raz… nigdy więcej”. Jednak po dotarciu do mety rodzi się myśl ciut inna... „następnym razem lepiej się przygotuję i nie będę cierpieć”.
Osobiście nigdy nie poddałem się z takiego powodu, że usiadłem i powiedziałem „nie chce mi się i nie idę dalej”. Niestety kilka razy doprowadziłem się do stanu niebezpiecznego – totalne wyczerpanie z utratami przytomności czy też poważne odwodnienie. I z tego płynie też nauka. Jest to taki sygnał, że siłą woli można doprowadzić siebie do „zagłady”. Teraz gdy znam niektóre mechanizmy, na pewno zatrzymałbym się wcześniej, gdyby to była forma treningu oczywiście. Myślę nawet, że znając swoje możliwości i biorąc pod uwagę skutki, byłbym skłonny zrezygnować z wyzwania.
Pełna relacja TUTAJ.
JR: Nie poddałeś się również w ubiegłym roku, gdy sporo przeszedłeś. Mam na myśli tu udar mózgu, którego doznałeś w terenie. Po tym wydarzeniu uważasz, że jesteś w stanie przetrwać wszystko? Myślisz, że ból czy strach może motywować do walki o życie?
MM: To było trudne doświadczenie. Udało mi się z tego wyjść po części dzięki olbrzymiemu szczęściu, a po części umiejętności nabytych w długich marszach czy biegach. Jak mówiłem, część myśli trzeba izolować, szukać pozytywów i nie poddawać się, tylko iść naprzód. Ból i strach działają dwojako, niekiedy napędzają do działania, ale tak samo mogą paraliżować. Wydaje mi się, że treningiem można zwiększyć prawdopodobieństwo podjęcia walki w trudnej sytuacji. Co do przetrwania wszystkiego... Właśnie to wydarzenie uświadomiło mi, że można dużo mieć, być aktywnym i nagle wszystko stracić, łącznie z życiem. W takich sytuacjach jak moja warto mieć coś w głowie, o czym się myśli, wspomina, a nawet planuje. Gdybym nie miał tego bagażu wspomnień i doświadczeń, na pewno byłoby dużo gorzej to pokonać. Wtedy jest prawdziwy survival, mamy tylko swój umysł i zero sprzętu. Dlatego trzeba robić, co się lubi, nie odkładać nic na później, poznawać ludzi, cieszyć się każdym dniem, zdobywać przyjaciół, doświadczenia. Po prostu działać i żyć!
JR: Chciałam zapytać, czym jest dla Ciebie survival, ale myślę, że po tej odpowiedzi i podsumowaniu „wtedy jest prawdziwy survival, mamy tylko swój umysł i zero sprzętu” myślę, że to pytanie jest zbędne ;) A skoro już o survivalu mowa; wspomniałeś, że wyprawy są dla Ciebie czymś więcej, to właśnie stąd pomysł założenia grupy CREX?
MM: Grupa powstała jakby naturalnie. Ktoś polecił mi plac do treningu, który chciałem wykorzystać, żeby się wzmocnić. Tam przy okazji poznałem kilka osób. Wtedy jeszcze nastolatków, których zainteresowały moje opowieści z biegów i marszów. Padła propozycja... Zrobimy razem marsz. Zaczęliśmy od 20 km i tak się zaczęło. Chodziliśmy na początku we 2-3, niekiedy 4 osoby. Po roku wpadliśmy na pomysł, że może warto jakoś dać innym znać, co robimy i zachęcić ich, żeby dołączyli. Padł wybór na grupę na FB.
Z czasem zaczęliśmy dorzucać inne aktywności, w których miałem doświadczenie lub takie, które nas zainteresowały; część rozpracowywaliśmy sami. Tak właśnie było np. z kąpielami w przeręblu, chodzeniem po węglach. Podobnie z wypadami w teren w różnym celu i różnych okolicznościach. Po tylko dwóch latach CREX stał się punktem/machiną pozwalającą ludziom złapać kontakt z naturą, oderwać się od codzienności, a przy okazji wzmocnić siebie, nauczyć się radzić sobie w każdych warunkach.
A sama nazwa CREX wzięła się od ptaka Derkacza, którego głos towarzyszył nam bardzo często w trakcie nocy spędzonych w lesie.
JR: Powiedziałeś, że CREX łączy w sobie wiele obszarów i aktywności outdoorowych. Przy obecnych trendach, tj. wypady sprawnościowe czy wyprawy survivalowe jako nowa forma spędzania czasu, czy integracji, można całkiem dobrze zarobić. Jednak dołączenie do grupy CREX jest bezpłatne i nie wymaga nakładu finansowego, poza własnym sprzętem. Skąd taka filozofia?
MM: Musiałbym tu wyjaśnić trochę mechanizm działania Crexa. Generalnie jesteśmy grupą przyjaciół. Niektórzy mówią, że to nie są przypadkowi ludzie. Działa to tak: przychodzi ktoś do nas, bo chce sobie pomaszerować, a przy okazji dowiaduje się o tym, że w lesie można przenocować. Staramy się tej osobie przedstawić stopniowo wiedzę taką, jaką posiadamy. Z czasem zaprzyjaźnia się z nami i nie wiadomo kiedy, staje się jednym z nas, wnosi coś pozytywnego do grupy. Są oczywiście ludzie, którzy przychodzą raz czy dwa i stwierdzają, że to nie dla nich.
Finanse, póki co są takie, że robimy składki na naszywki, paliwo czy ostatnio zakupiliśmy wspólnie gaz pieprzowy. Przyda się w terenie, gdzie żyje około 90% populacji naszych krajowych niedźwiedzi. Być może za jakiś czas będziemy organizować coś, za co trzeba będzie zapłacić, ale to raczej będzie dodatkowa opcja w celu zebrania środków na wyjazd, zakup czegoś itp. Póki, co sami siebie finansujemy.
JR: Czyli CREX łączy ludzi z całej Polski? Jednak zauważyłam, że grupę tworzą nie tylko ludzie; są też czworonożni uczestnicy. Jak się pokonuje trasy ze zwierzętami u boku? Nie ukrywam, że może uda się Tobie obalić mit, że zwierzę w podróży nie jest obciążeniem.
MM: Prawda, CREX łączy ludzi z całej Polski. Psy, bo chyba o nie tutaj głównie chodzi, są u nas od początku mile widziane. Robią z nami sporo kilometrów, jednak na dłuższą trasę niż 50 km jednorazowo ich nie zabieramy. Dla nich też jest to spory wysiłek i muszą być do tego przygotowane. Podczas biegów górskich poznałem np. psa Eto – pies Komandos, który ze swoim panem Filipem biega nawet i po 100 km. Widać, że psy mają olbrzymią frajdę z takich wędrówek. Niestety dla niektórych 50 km to już za dużo. Zawsze mamy to na uwadze i nigdy nie dzieje im się krzywda. Zwierzę w podróży to nie obciążenie, to przyjaciel tylko trochę inaczej wygląda i ma inne wymagania.
JR: Wspomniałeś, że każdy może do Was dołączyć. O ile doświadczeni uczestnicy już wiedzą, z czym takie wyprawy się wiążą, to osoby, które zaczynają swoją przygodę, są pewnie zielone.
Ty, po tylu zorganizowanych wyprawach masz już pewien zasób wiedzy i doświadczeń. Jednak zanim zacząłeś swoją własną przygodę z outdoorem, miałeś jakiegoś mentora. Dlatego możesz opowiedzieć, jak wyglądają podróże z perspektywy osoby początkującej, a jak z punktu widzenia osoby, która jest już doświadczona i ma w grupie początkującego.
MM: Ktoś, kto przychodzi do nas, nie musi mieć sprzętu, nie musi mieć specjalnej wiedzy. Najważniejsze są chęci do działania. Z nami ktoś może sobie chodzić tylko na marsze, a po czasie zdecydować, że chce spróbować przenocować w lesie. Wtedy przychodzi czas na ewentualne zapytania, co byłoby potrzebne. Z kolei inni chodzą tylko na marsze i na tym etapie zostają, co też jest super. Perspektywa początkującego z czasem się zatraca. Gdy ja zdobywałem doświadczenie, było niewiele osób, które mogłyby tak na miejscu mi coś doradzić. Szukałem wiedzy w Internecie, gdzie wtedy też jeszcze nie było tyle informacji, co w dzisiejszych czasach.
Dużo wiedzy mam okupionej własnymi błędami. Teraz niektóre rzeczy robi się automatycznie i jedynie pytanie kogoś mniej doświadczonego daje sygnał, że nie wszystko jest tak oczywiste na początku. Nauka trwa cały czas i nie jestem zwolennikiem konkurowania w stylu „ja wiem więcej, lepiej, mam więcej doświadczenia”. Uważam, że wiem tyle, że mogę innym już coś przekazać, a nie jestem w tym sam. Każdy w naszej grupie ma własną wiedzę doświadczenia i wzajemnie się uzupełniamy. Początkujący mają ogromne możliwości nauki i poznawania, jeżeli tylko chcą.
JR: Czyli osoba o kondycji powiedzmy 3/10, ale dużymi chęciami, dałaby radę wziąć udział w jednej z Waszych wypraw? :)
MM: Skale wypraw są różne, o czym może nie powiedziałem. Dla osób początkujących polecamy marsze 20-25 km, wypady na ogniska, nocowanie w lesie bez pokonywania wielkiego dystansu. Dłuższe marsze i ekstremalne wypady wymagają jednak doświadczenia i przygotowania. W tej chwili mamy zaplanowany wyjazd na Ukrainę, gdzie w Karpatach spędzimy 7 dni bez kontaktu z cywilizacją. Do tego wyjazdu przygotowujemy się od dawna. Uczestnicy przeszli dosłownie selekcję. Nie ma już przypadkowych osób w tej grupie wyjazdowej. Każdy może liczyć na każdego i o to nam chodzi w takich wypadach.
Budujemy super zgrany zespół, co pozwala cieszyć się tym, co tam jest, a nie rozwiązywać problemy między sobą czy wysłuchiwać narzekań, bo do przejścia jest np. 20 km z plecakiem. Na trening i dogrywanie jest czas tutaj lokalnie. Dlatego przy tak zaawansowanych wyjazdach, nie ma możliwości, by zabrać kogoś początkującego. Natomiast nic nie stoi na przeszkodzie, żeby taka osoba zaczęła się „włóczyć” z nami, a przy kolejnym wypadzie będzie miała okazję znaleźć się w składzie.
W naszych wyprawach brały udział nawet osoby niepełnosprawne ruchowo i nie było problemu. Jak trzeba było pokonać przeszkodę, to pomogliśmy, przenieśliśmy i po problemie.
JR: A gdy ktoś rezygnuje w trakcie podróży, masz czasem poczucie, że gdzieś zawiodłeś?
MM: O odczuciach na marszach można by napisać spory artykuł. Jeżeli ktoś przychodzi pierwszy raz i chce atakować, powiedzmy 50 km, to oczywiście uprzedzamy, że to nie jest takie nic; o 100 km nawet nie wspomnę. Niekiedy taka osoba odpada w trakcie i nie czuje się winny. Spróbowała, nie udało się. Natomiast po kilku wspólnych marszach na dystansach 20-50 km jestem w stanie w przybliżeniu przewidzieć czy ktoś ma szansę pokonać więcej, czy jeszcze powinien pochodzić mniejsze odległości. Zawsze staram się motywować każdego, jak tylko mogę. Metody są różne i nie na każdego działają te same. Niekiedy widać, że ktoś bardzo już cierpi, ale zakodował się już na sukces. Wtedy czuje się odpowiedzialny za jego stan, jednak znam to i wiem, że będzie z tego dumny i da mu to wielką satysfakcję na koniec. Nikogo nie zostawiamy samego w terenie po rezygnacji. Zawsze jest jakaś opcja zastępcza, wyjście awaryjne :)
JR: Sporo widzieliście i doświadczyliście podczas wypraw. Chodzenie po rozżarzonym węglu, morsowanie, obserwacja naturalnego zachowania zwierząt, wspólne jednoczenie się przy ognisku? Jak to się przekłada na Wasze życie, postrzeganie świata?
MM: Myślę, że to postrzeganie u każdego jest nieco inne. Wiem, że przekłada się to na życie codzienne w różnych sytuacjach. Stawiamy na jakość i edukację. Staramy się szerzyć wiedzę o przyrodzie, propagować dobre wzorce. Szanujemy przyrodę, pokazujemy, że masę rzeczy czy sprzętu można zrobić samemu, zarażamy pasją. Mamy nadzieję, że bardzo zmieniamy u innych postrzeganie świata :)
JR: Na obecnym etapie życia, uważasz, że założenie Adventure Group CREX to taka wisienka na torcie w Twoim życiu czy masz plan na coś jeszcze?
MM: Uważam, że to właśnie ta wisienka :) Takich ludzi trudno byłoby zgromadzić i z nimi na pewno nie jedno jeszcze zdziałamy. Jest jakaś moc w tym, co robimy. Ostatnio mieliśmy okazję sprawdzić się organizacyjnie i fizycznie w akcji przeszukiwania brzegów Wisły pomiędzy Bydgoszczą i Toruniem. W ciągu jednego dnia nasza ekipa dokładnie przeszukała ponad 80 km brzegów Wisły. To dowodzi, że możemy się przydać też w takich sytuacjach. W tej chwili trudno pomyśleć, co można by zrobić, żeby to ulepszyć. Chcemy przekazywać pozytywną energię, wiedzę, uczyć ludzi jak pokonywać swoje słabości. Na pewno nie będzie nudy. Planów jest sporo gorzej z czasem na realizację.
JR: Z mojej strony to już wszystko. Pozostaje życzyć, żeby ta pasja była w Twoim sercu przez cały czas! Jeśli zabrakło Tobie jakiegoś pytania, masz szansę powiedzieć parę słów od siebie. Może jakieś porady dla początkujących, zastrzeżenia lub wskazówki dla innych miłośników aktywności outdoorowych. Żadnych ograniczeń – czysty freestyle.
MM: Wiele osób związanych z wojskiem dostrzega w naszej działalności zbieżność ze szkoleniami w oddziałach specjalnych. Jednak u nas nie są to rygorystyczne treningi, nie ma specjalnych wymagań czy testów. Ludzie, którzy do nas dołączyli i regularnie uczestniczą w naszych marszach i wypadach, są w stanie pokonać spory dystans niemalże w każdych warunkach. Chodzimy nocą, w zimie czy latem. W krytycznej sytuacji znamy swoje możliwości. Wiemy ile kilometrów, w jakim czasie możemy pokonać, jak posługiwać się mapą i kompasem. W razie potrzeby możemy przenocować w terenie nawet w mrozie bez śpiworów i dodatkowego sprzętu. Znamy reakcję swojego organizmu na zmęczenie, na wychłodzenie. Wpadnięcie zimą do lodowatej wody nie jest szokiem, gdyż znamy to z kąpieli lodowych. Każdy potrafi sobie z tym poradzić. Zalety można by wymieniać długo. Warto zauważyć, że w tym wszystkim uczestniczy sporo kobiet i potrafią wprawić w zakłopotanie nie jednego komandosa. Robimy to wszystko w formie zabawy, na każdym wypadzie po trochu. Po czasie okazuje się, że ktoś, kto niedawno bał się lasu, całkiem nieźle sobie w nim radzi. Dużym atutem jest to, że mamy to wszystko pod ręką. Wypady w większości są lokalne, dosłownie po pracy lub w weekendy. Nie potrzeba wielkich przygotowań. Dzięki temu w razie dalszego wyjazdu każdy ma już wielkie doświadczenie w doborze sprzętu, wie co i ile zabrać do jedzenia, jak się ubrać, jak długie planować trasy do pokonania, komfortowo się wyspać w terenie, zna zagrożenia, jakie mogą go spotkać itd.
Rozmawiała: Joanna Rassmus